Amerykański bigos, czyli system polityczny w służbie wolności

Amerykański bigos, czyli system polityczny w służbie wolności

Kiedyś marzenie każdego Polaka. Dostać się tam, żyć w dobrobycie - to wygrana na loterii. Godne życie i bogactwo. Jednak, w miarę zbliżania się okrętu „Polska” do brzegu demokracji i kapitalizmu odkrywamy, że ten brzeg jest niezwykle zróżnicowany, jego kształt zależy od państwa znacznie bardziej, niż niegdyś nam się wydawało, a amerykańska część brzegu zupełnie nie przypomina europejskiej. USA to już nie jest tylko symbol bogactwa, a w politycznym wymiarze wolności i demokracji. Zaczęliśmy dostrzegać światłocienie.

Ktoś pokroju Donalda Trumpa może zostać prezydentem, doniesienia o przestępczości nie są zachęcające, a częste strzelaniny i masowe zabójstwa w szkołach mrożą krew w żyłach. Getta etniczne i ciągłe doniesienia o rasizmie psują krajowi opinie, a Ci z nas, którzy osobiście odwiedzali USA i mieli możliwość porównania ich np. do metropolii Dalekiego Wschodu, dostrzegają coraz bardziej widoczną zapaść infrastrukturalną Ameryki. Jednocześnie wciąż jest to centrum światowej gospodarki i najważniejszy kraj zachodniej cywilizacji.

Co się dzieje w USA? Dlaczego, mimo wygrania Zimnej Wojny, która wg. Francisa Fukuyamy miała wręcz zakończyć bieg historii, Stany mają coraz bardziej widoczną zadyszkę? Skąd Trump? Czemu coraz częściej się słyszy o tym, że USA tracą swoją pozycję i wkrótce przestaną być supermocarstwem? Jak groźne są wyzwania stojące przed amerykańską demokracją, gdy porównamy je do polskiej? Postaram się odpowiedzieć na te pytania. Aby to zrobić jednak, i odkryć co szwankuje, warto najpierw spojrzeć na to, jak zaprojektowany został ustrój Stanów Zjednoczonych.

Nietypowy ustrój

Amerykański system polityczny liczy sobie dokładnie 233 lata. Został ukształtowany przez pierwszą konstytucję w historii świata, przyjętą w 1787 roku. Niezwykłe jest to, że ta konstytucja, napisana przez ludzi, których Amerykanie nazywają Ojcami - Założycielami, spośród których najsłynniejsi dziś są Benjamin Franklin, Jerzy Waszyngton i Tomasz Jefferson, wciąż obowiązuje. W miarę upływu lat została uzupełniona o raptem 27 poprawek, które w bardzo niewielkim stopniu zmieniają to, jak system działa. To świetna ilustracja tego, jak wybitne umysły zgromadziły się wtedy w jednym miejscu i czasie, aby dać początek temu państwu.

Ustrój Stanów Zjednoczonych Ameryki to pierwszy przykład zachodniej demokracji nazywanej też liberalną demokracją, choć ten ostatni termin jest obecnie świadomie szargany przez wrogów wolności w naszej części świata. Formalnie USA jest demokratyczną republiką, gdyż zgodnie z klasyfikacją politologiczną, demokracja w czystej formie jest systemem, w którym obywatele podejmują decyzje bezpośrednio przez głosowanie. W USA natomiast spotykamy kadencyjnie urzędujących przedstawicieli narodu albo okręgu wyborczego w każdej z trzech gałęzi władzy.

USA to pierwszy kraj w historii, w którym mamy do czynienia z formalnym trójpodziałem władz, na władze ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Amerykanie ostro je rozgraniczyli, precyzyjnie opisali kompetencje każdego urzędu, kadencyjność, kto powołuje kogo i na jak długo. Nikogo to już nie dziwi, ale kiedy ogłoszono Konstytucję Stanów Zjednoczonych Ameryki tak ściśle określone kompetencje były czymś niezwykle rzadkim i eksperymentalnym. Był to nowy i urzekający owoc filozofii Oświecenia, traktowany na Starym Kontynencie z mieszanką ekscytacji i sceptycyzmu. Teoria, która nigdy wcześniej nie była wcielana w życie.

Zabezpieczenia ustrojowe

Elementem ustrojowym, z którego Amerykanie do dziś są niezwykle dumni i którym zainspirowali naśladownictwo widoczne obecnie we wszystkich konstytucjach państw Zachodu, jest system tzw. checks and balances. Jest to zespół mechanizmów wzajemnej kontroli i równoważenia trzech władz, tak aby żadna z nich nie uzyskała zdecydowanej przewagi. Dwuizbowy Kongres przyjmuje projekty ustaw, ale prezydent może je wetować. Jego weto może być odrzucone kwalifikowaną większością głosów. Sad Najwyższy może uznać dowolny przepis prawny, zarówno na poziomie państwowym, jak też stanowym za niezgodny z konstytucją. Nie dziwi nas to, konsytuacja RP też przewiduje takie rozwiązania, tylko że ona powstała w 1997 roku, a pierwowzór, na którym się oparliśmy, tak samo jak wszystkie państwa europejskie to osiemnastowieczna konstytucja USA.

Ponieważ Stany Zjednoczone to państwo, które powstało w wyniku zbrojnego buntu przeciwko absolutystycznej władzy króla, Ojcowie - Założyciele zrobili co mogli, aby jego prawny fundament zapewniał jak najsolidniejszą ochronę przeciwko potencjalnym tyranom, marzącym o władzy absolutnej. Proszę sobie wyobrazić najwybitniejsze umysły epoki, ludzi świetnie wykształconych, oczytanych, błyskotliwych i na tyle zamożnych, że mogli się zajmować sprawami abstrakcyjnymi bez myślenia o zabezpieczaniu swojego bytu. Przez cztery miesiące w 1787 roku podczas tzw. Konstytucyjnej Konwencji, uskrzydleni dopiero co wygraną wojną przeciwko najpotężniejszemu mocarstwu świata, zainspirowani dziełami Johna Locke’a i Barona de Montesquieu mierzyli się ze skonstruowaniem unikalnego na skalę historii ustroju państwowego. Ustroju zawierającego jak najwięcej zabezpieczeń przed ludźmi, którzy w przyszłości niechybnie „bez żadnego trybu” będą chcieli przejąć władzę w nowym kraju i zniszczyć jego kruchą demokrację.

Ochrona przed tyranią wydaje się zresztą prawdziwą obsesją założycieli Stanów Zjednoczonych. Nie ma systemów doskonałych i jeśli słyszymy doniesienia z Ameryki, po których nam, Europejczykom XXI wieku jeży się włos na głowie to jest spora szansa, że są to zjawiska będące efektem ubocznym świadomie przyjętych rozwiązań ustrojowych jeszcze pod koniec XVIII w. Ojcowie - Założyciele USA, bowiem zdecydowanie woleli przechylić ciężar ustrojowy i zagrożenia zeń wynikające w stronę anarchii, niż zaryzykować rządy tyrana.

Prawo strzelania do tyranów

To nie jest czysta teoria. Z powodu wyboru takich wartości od lat giną dzieci zabijane przez osoby niezrównoważone w szkołach na terenie całego kraju, choć zaostrzenie dostępu do broni zmniejszyłoby liczbę tragedii. Nad tymi miejscami zbrodni również unosi się surowy głos założycieli Ameryki, przypominjący swoim następcom lekcję na temat wartości, które oni, jako Amerykanie, mają podtrzymywać – śmierć dzieci to tragedia, ale większą tragedią byłyby rządy tyrana.

Srogo się mylą Ci, którzy uważają, że kwestia dostępu do broni palnej w USA, to efekt racjonalnej w zamierzeniu kalkulacji dotyczącej bezpieczeństwa, która po prostu okazała się chybiona. Założyciele Ameryki nie mieli wcale w wielkim poważaniu wartości, jaką jest bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo nie przyświecało ludziom, którzy wsiadali na okręty płynące w XVII wieku na drugą stronę kuli ziemskiej, którzy ruszali małym grupkami w głąb nieznanego kontynentu.

Gdy dla tymczasowego bezpieczeństwa zrezygnujemy z podstawowych wolności, nie będziemy mieli ani jednego, ani drugiego” to słynne słowa Benjamina Franklina. Konstytucja gwarantuje Amerykanom prawo do noszenia broni i zrzeszania się w uzbrojone grupy obywateli (citizen militias) nie przeciwko przestępcom, ale przeciwko własnemu rządowi, gdyby kiedyś doszło do tego, że przekroczy swoje uprawnienia i sięgnie po władzę właściwą tyranom. Założyciele USA wyrazili w ten sposób ni mniej, ni więcej, tylko swoją nadzieję, że obywatele będą strzelali do polityków rządzących, którzy odważą się wystąpić przeciwko konstytucji. Swoje błogosławieństwo dla takich kroków zaszyli w drugiej poprawce wprowadzonej do konstytucji już w 1791 r.

Wolność słowa

Drugim kontrowersyjnym dla Europejczyków elementem amerykańskiego systemu prawnego, zagwarantowanym w konstytucji jest wolność słowa. Tak samo jak prawo do noszenia broni jest to bezpiecznik przeciwko potencjalnej tyranii. Wiele osób po naszej stronie oceanu nie bardzo rozumie jak daleko sięga gwarancja mówienia tego, co się chce w USA. Wyrastamy z zupełnie innej kultury, w której godność człowieka obrażanego była chroniona prawnie.

Dla założycieli USA godność człowieka wynikała bezpośrednio z wolności, które posiada, a nie może być mowy o żadnej godności, gdy istnieje ryzyko, że człowiek zostanie skazany za to, co powiedział. Jeśli zaczniemy wysyłać ludzi do więzienia za powiedzenie kilku słów prawdy, to znaczy, że wolności już nie ma. Ktoś się obrazi? Trudno. Obywatel musi mieć zagwarantowane prawo wyrażania opinii o czym i o kim chce.

Właśnie z tego powodu faszysta czy nazista może i zawsze mógł w USA śmiało swoje poglądy wygłaszać publicznie, a policja będzie chroniła jego prawa mówienia chorych głupot, które ma zamiar wypowiedzieć. Ojcowie - Założyciele Stanów Zjednoczonych uznali, że nawet najbardziej chora i niebezpieczna myśl wypowiedziana przez obywatela nie jest tak niebezpieczna, jak powierzenie rządzącym prawa skazywania obywateli za to, co mówią. Najbardziej niebezpieczny jest bowiem ten, kto decyduje co jest słuszną wypowiedzią, a co nie.

Wolność słowa ma swoje ograniczenia w USA ale są one bardzo nieliczne i wiążą się z tym, że ktoś wywołuje bardzo konkretne ryzyko, np. krzyczy „pali się” w teatrze, albo oczernia druga osobę podając nieprawdziwe fakty i skutkuje to utratą klientów. Kwestiami wzajemnych opinii obywateli o sobie sądy nie zajmują się w ogóle. Nasze prawa penalizujące obrazę uczuć religijnych w Ameryce już w XVIII wieku uznane zostałoby za barbarzyński relikt ponurej przeszłości, w której religia była prawnie chroniona przed krytyką.

Skutek

W efekcie mamy państwo, które przetrwało 233 lata jako demokracja, co stanowi nowożytny rekord. Gdy przypomnimy sobie, że szesnaście lat po zwołaniu Stanów Generalnych we Francji, które dały początek słynnej Rewolucji Francuskiej, kraj ten cofnął się do koronowania Napoleona Bonaparte na cesarza widzimy jakiego rzędu to osiągniecie. Demokracja nie jest systemem łatwym w utrzymaniu. Jest zawsze zagrożona. W dodatku to często najwybitniejsi i najbardziej utalentowani obywatele, zwiedzeni potencjałem własnych możliwości i łatwością z jaką przychodzi im rozgrywanie innych, sięgają po władzę tyrańską.

Od czasów Juliusza Cezara wiemy, że to właśnie polityczni geniusze hołubieni przez masy często są największym zagrożeniem dla wolności obywateli. Jeśli spojrzymy na tę starożytną historię oczami Ojców - Założycieli USA to Brutus, choć znacznie mniej utalentowany od Cezara, ze względu na wierność ideałom republikańskim był godnym wielbienia i naśladowania symbolem cnót. Konstytucja Ameryki wskazuje, że to za jego przykładem mają iść obywatele.

Jak to wygląda dziś?

System amerykański trzyma się całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że został skonstruowany, gdy monarchie absolutne rządziły światem. Widoczne są jednak także ewidentne problemy. A więc które jego elementy okazały się trwałe, a które zaszły dawno temu rdzą?

Trzeba powiedzieć, że organy konstytucyjne co do zasady pełnią rolę, którą im przypisano i robią to całkiem nieźle. Precyzja z jaką w konstytucji zostały opisane ich kompetencje oraz sposób powoływania i odwoływania urzędników państwowych okazał się niezwykle przydatny i odporny na korozję.

Władza ustawodawcza

Zarzuty, które czasami się słyszy to, że w USA zbyt często przeprowadzane są wybory, a przede wszystkim kampanie wyborcze. Amerykański system przewiduje, że członkowie Izby Reprezentantów są wybierani co 2 lata. 1/3 senatorów, którzy mają 6-letnie kadencje również jest wybierana co dwa lata. Tak częste wybory to problem, USA znajdują się w stanie permanentnej kampanii wyborczej.

Problemem jest też tzn. gerrymandering, czyli majstrowanie przy okręgach wyborczych. W Stanach jest ot prawdziwa sztuka. Dane dotyczące tego, który okręg jak głosował są ogólnodostępne. Zmiany granic okręgów wyborczych w taki sposób, aby jak najwięcej "naszych" dostało się do Kongresu jest stałą zabawą obu partii od wielu lat.

Władza wykonawcza

Tak jak często słyszy się krytykę urzędującego prezydenta, kto by nim nie był, tak rzadko słychać krytykę instytucji prezydentury. To ciekawe, gdyż rola człowieka jednoosobowo kierującego całą władza wykonawczą była na pewno wykonalna w XVII w., kiedy USA były krajem liczącym 3 miliony ludzi, ale wykonalność tego zadania rodzi pewne wątpliwości, gdy mają 330 milionów populacji i obejmują cały kontynent. Świetnie funkcjonujące w USA niższe i średnie piętra administracji publicznej ułatwiają utrzymanie tej instytucji.

Jeśli już słyszy się krytykę prezydentury, to wiąże się ona z dwoma kontrowersyjnymi zagadnieniami. Pierwszym jest wybór na ten urząd, który przebiega za pośrednictwem tzw. Kolegium Elektorów. Wybory prezydenta USA są niebezpośrednie. To oznacza, że obywatele głosując na kandydata na prezydenta tak naprawdę głosują na pośredników, tzw. elektorów z partii, która wysunęła kandydaturę danego polityka. Dopiero elektorzy głosują na samego kandydata. Co ciekawe elektor może zagłosować na innego kandydata niż tego, na którego poprzysiągł głosować, a głos taki pozostanie ważny. Nie czekają go za to żadne konsekwencje prawne, choć swoim kolegom partyjnym już pewnie nie będzie mógł się pokazywać na oczy. Jest to rzadkie zjawisko, niemniej zdarza się i pogłębia powszechne poczucie, że jeśli kandydat popularny wśród ludzi się nie spodoba wielkim i wpływowym, to użyją oni swoich mocy sprawczych i nacisków, aby wybrany został inny kandydat.

Kolejnym problemem przy wyborach prezydenckich jest to, że liczba elektorów jest równa liczbie reprezentantów danego stanu do Izby Reprezentantów, czyli niższej izby Kongresu. Jest to skorelowane z liczbą mieszkańców danego stanu, ale nie w ścisły sposób. Małe stany mają nieproporcjonalnie wielu reprezentantów, a co za tym idzie też elektorów w wyborach prezydenckich w porównaniu do dużych stanów. Co to oznacza? W praktyce, że pojedynczy głos nie jest równy pojedynczemu głosowi. Głos obywatela z Kalifornii ma mniejszą wartość niż tego z Maryland.

To rozwiązanie miało sens, gdy stany były właściwie osobnymi krajami, które weszły do federacji na prawach samodzielnych państw, oddających swoją niezależność rządowi federalnemu. Mieszkańcy małych stanów mieli racjonalną obawę, że zostaną zawsze przegłosowani przez mieszkańców stanów większych, stąd ta dysproporcja. Obecnie ma to dużo mniejszy sens, gdyż współcześni Amerykanie znacznie bardziej identyfikują się ze swoim krajem niż ze stanem, jak 200 lat temu. Efektem tego, że waga pojedynczego głosu jest inna w poszczególnych stanach jest zniechęcenie u wielu ludzi i poczucie, że system jest niesprawiedliwy zepsuty.

Prawdopodobnie największą kontrowersją związaną z urzędem prezydenta USA są kompetencje prezydentów amerykańskich w zakresie prowadzenia wojny. USA to kraj wojny. Zdarzają się często. Na 233 lat istnienia USA okresy bez działań wojennych stanowiły łącznie raptem 20 lat. Konstytucja jednak bardzo wyraźnie zalicza wypowiedzenie wojny do uprawnień Kongresu. Kilku ostatnich prezydentów, zarówno Republikanów, jak też Demokratów zbuntowało się przeciwko tej zależności i prowadzili działania wojenne bez wypowiedzenia wojny, opierając się na interpretacjach prawniczych stanowiących, że prezydent, jako naczelny dowódca musi mieć prawo szybkiego reagowania na kryzysy militarne, bez czekania na upoważnienie Kongresu. W związku z tym prezydenci zaczęli stawiać Kongres przed faktem dokonanym. Budzi to ogromne i zrozumiałe emocje za oceanem, ponieważ jest faktycznym łamaniem trójpodziału władz.

Władza sądownicza

Sądy, opierające się na prawie precedensowym akurat w kwestii podtrzymywania stabilność systemu pełnią nieocenioną rolę. Można lubić prawo precedensów lub nie. Na pewno ma swoje mankamenty, choćby taki, że prawo nie jest w takim stopniu przewidywalne jak w kontynentalnym systemie kodeksowym. Dobry prawnik zapewnia więcej możliwości obrony przed skazaniem osobie winnej określonego przewinienia, nawet jeśli ta działała w złej wierze, niż ma oskarżony w systemie kodeksowym. Jednak w aspekcie podtrzymywania spójności systemu politycznego nie ma lepszego systemu prawnego niż prawo precedensowe. Jest tak dlatego, że utrudnia władzy ustawodawczej tworzenie nowych przepisów karnych lub konstytucyjnych.

Judykatywa ma ogromną rolę. Wielu obserwatorów twierdzi wręcz, że w systemie anglosaskim prawo jest tworzone przez sędziów. Kiedy spojrzymy z której strony zagrożenie dla demokracji nadeszło w państwach w naszej części Europy, to widać, w jaki sposób sądownictwo odziedziczone przez Amerykanów po Anglikach zapewnia im ochronę przed wprowadzaniem „dobrych zmian”. Nie da się kilkoma głosowaniami w parlamencie zmienić całego dorobku precedensowego, tak jak to można zrobić z ustawą.

Wspomniane wyżej trudności da się naprawić. Znacznie poważniejsze choroby trawią amerykański system polityczny poza organami konstytucyjnymi.

Rola partii politycznych

W USA istnieje wiele partii politycznych, ale ze względu na ordynację wyborczą liczą się tylko dwie – Demokraci i Republikanie. Żadna partia poza tymi dwoma nigdy nie miała przedstawicieli w Kongresie. Rola partii politycznych nie jest jednoznacznie zdefiniowana przez prawo, jest, jednakże inna niż w Polce i Europie. Ponieważ USA posiadają system faktycznie dwupartyjny, a ludzie mają bardzo różne światopoglądy, tradycyjnie bycie członkiem czy sympatykiem Demokratów lub Republikanów nie wiązało się z koniecznością posiadania ściśle określonego zestawu poglądów. Obie główne partie są otwarte na ludzi z różnymi poglądami. Dyskurs pomiędzy różnymi pomysłami na kraj i światopoglądami toczy się w takim samym albo nawet większym stopniu w ramach obu tych partii co pomiędzy nimi. Być może właśnie my żyjemy w czasach, w których próbuje się Amerykanom w największym stopniu taką jednolitość narzucić z obu stron. Donald Trump zdobył całkowitą dominację w partii republikańskiej, mimo, iż początkowo wielu jej członków wyrażało daleko posunięty sceptycyzm. Partia ta zwyczajnie nie mogła sobie pozwolić na zignorowanie jego ogromnej popularności wśród klasy pracującej, szczególnie słabej wykształconych białych wyborców, stanowiącej żelazny elektorat jego a także partii republikańskiej. Teraz jest więc nacisk na to, że wszyscy mają się jednoczyć wokół Trumpa.

Demokraci zjednoczeni byli ostatni raz za prezydentury Obamy. Przy okazji poprzedniej kampanii wyborczej wystąpił bardzo ostry podział pomiędzy obozem tzw. neoliberałów zgromadzonych wokół rodu Clintonów a tak zwanym ruchem progresywnym. Frakcja neoliberałów w prawyborach na prezydenta wysunęła dawnego wiceprezydenta z czasów Obamy - Joe Bidena, najpopularniejszym, zaś, przedstawicielem progresywnych Demokratów jest senator Bernie Sanders. Frakcje te walczą ze sobą w bardzo zacięty sposób i nie pozostawiają pola politykom, którzy chcą być niezależni od frakcji, jak np. Andrew Yang czy Tulsi Gabbard.

I tutaj dochodzimy do tego, co jest kolejnym fundamentalnym problemem ustroju amerykańskiego. Partie mają władzę. Ponieważ liczą się tylko dwie i nie ma żadnej możliwości zdobycia jakiegokolwiek wyższego stanowiska bez nominacji ze strony jednej z nich. Zaczęły one służyć jako z jednej strony strażnice ideologicznej jedności, a z drugiej instytucje wymuszające lojalność nawet w sytuacji, kiedy jakiś postulat wysuwany przez daną partię nie jest najmądrzejszy.

Niezły przykład tego drugiego mogliśmy zaobserwować przy okazji podjęcia przez Demokratów decyzji o poddaniu prezydenta Trumpa destytucji (z ang. impeachment). Była to decyzja kontrowersyjna, choćby z uwagi na to, że nie ma większych szans powodzenia - jej skuteczne przeprowadzenie wymagałoby poparcia ze strony wielu Republikanów, co wiadomo już, że nie nastąpi. Dotychczasowe historyczne przypadki nieskutecznego poddania prezydenta desytucji najczęściej wzmacniały jego polityczną pozycję. „Zobaczcie zostałem uniewinniony”. Liczący się Demokraci jednak nie chcą o tym słyszeć i wszelkie głosy nawołujące do rozważenia tego kroku zostały szybko uciszone. W moim przekonaniu straci na tym cała partia demokratyczna, a Trump wyjdzie wzmocniony. Jednak w czasie wojny plemienna lojalność liczy się bardziej od racjonalnego myślenia.

I tu dochodzimy do kolejnego istotnego elementu dotyczącego partii politycznych. Większość osób interesujących się polityką jest w stanie wymienić wielu liczących się przedstawicieli obu partii. Jednak problematyczne jest, nawet dla samych Amerykanów, wskazanie kto stoi na czele tych partii. Ich władze są w dziwny sposób zakamuflowane. Europejskie partie polityczne mają proste struktury i władze, które rzeczywiście podejmują decyzje. W USA to tak nie działa. Bardzo trudne jest dotarcie do wiedzy, kto rozdaje karty w obu partiach. Przewodniczącym Demokratów np. obecnie jest niejaki Tom Perez, którego rozpoznawalność jest bardzo niewielka. Czy to on podejmuje decyzje? Raczej nie. Rzeczywiste projekty polityczne pojawiają się w wyniku skomplikowanych procesów wzajemnych konsultacji i oddziaływań między wieloma osobami mającymi mocną pozycję w danej partii i w Kongresie, a podmiotami zupełnie niepolitycznymi.

Lobbyści

Amerykańska polityka to droga zabawa. Na kampanie idą ogromne pieniądze. W samym 2018 roku na kampanie do Kongresu wydano łącznie 5.7 miliardów dolarów. Aby prowadzić skuteczną kampanię i przebić się do świadomości wyborców potrzebne są duże środki. Zdobycie ich wymaga nominacji ze strony jednej z dwóch partii, ale też wsparcia sponsorów.

W Stanach partie nie są finansowane z budżetu, mają za to dostęp do płynących szerokim strumieniem pieniędzy ze świata biznesu. Oczywiście takie wsparcie to jest zawsze coś za coś. Firmy nie sponsorują polityków za piękne oczy. Amerykański biznes bardzo dobrze opanował zasady gry, jaką jest stawianie na politycznego konia, który nam się odwdzięczy. Coraz częściej słyszy się głosy krytyczne, wobec tego mechanizmu, ponieważ w rzeczywistości jest on skonstruowany tak, że kandydaci do Kongresu, którzy mają pomysły zagrażające w jakiś sposób interesom wielkich przedsiębiorców nie mają żadnych szans wygrania swoich wyścigów wyborczych. Nawet jeśli są wyjątkowo dobrymi organizatorami i zdobędą fundusze wystarczające do prowadzenia kampanii w inny sposób, to wielki biznes może zawsze hojnie wesprzeć kontrkandydata, aby mieć pewność, że nikt nie będzie chciał np. zlikwidować luki podatkowej, którą dana grupa finansowa tradycyjnie wykorzystuje. Sponsorowanie kandydatów i wpływ na procesy tworzenia ustaw to oczywiście dwie strony tej samej monety i niestety w naszych czasach już ważna część krwiobiegu amerykańskiej polityki.

Coraz częściej też lobbyści działają nie tylko na rzecz biznesu, ale także w interesie innych państw. Dyplomacja to tylko dyplomacja. Prawdziwy wpływ na amerykańską politykę regionalne mocarstwa uzyskują poprzez inwestowanie w lobbying w Waszyngtonie. Służą temu różne narzędzia. Ważnymi instytucjami w USA są tzw think-tanks, czyli prywatne instytucji skupiające wąskie grono analityków i akademików zajmujących się np. geopolityką lub polityką bezpieczeństwa. Think-tanki wydają raporty, ekspertyzy oraz konsultują i tworzą programy wyborcze. Państwa takie jak Iran, Arabia Saudyjska oraz Izrael odkryły już jakiś czas temu, że bycie hojnym sponsorem think-tanków potrafi być bardzo opłacalne, gdyż w zdumiewający sposób oddziałuje na wizje i strategie zalecane w thinktankowych raportach, następnie wprowadzanych w życie przez polityków w Kongresie.

Chiny działają z jeszcze większą fantazją zapewniając największym amerykańskim koncernom możliwość inwestowania u siebie na korzystnych warunkach, uzależniając to jednak od działań lobbyingowych tych firm w Waszyngtonie na rzecz chińskich interesów. Wiadomo już, że zarówno Google jak i Facebook występowały w takiej roli.

Automatyzacja, Kryzys ekonomiczny i odpływ pracy

Nawet najlepiej działający system polityczny, a system amerykański, jak widać ma swoje wady, mógłby się zachwiać w posadach od zmian społecznych które kraj ten obecnie przechodzi. Automatyzacja oraz outsourcing sprawiły, że bez pracy znalazło się wiele osób, które nie mają kwalifikacji, aby wykonywać jakikolwiek inne zawody. Odpływ miejsc pracy z sektorów produkcji przemysłowej do Chin zebrał ogromne żniwo wśród Amerykanów, szczególnie w rejonie tzw Rust Belt, na który składają się części stanów Nowy York, Pensylwanii, Zachodniej Wirginii, Ohio, Indiany, Michigan, Illinois, Iowa i Wisconsin. Właśnie ten rejon Ameryki przechylił szalę zwycięstwa na korzyść Donalda Trumpa w ostatnich wyborach prezydenckich. Tym czym dla PiS było 500+ dla Trumpa w USA były obietnice odzyskania miejsc pracy, które odpłynęły do Chin z tych rejonów. Jako Polacy będziemy oceniali prezydenta USA głównie patrząc na to, co wypisuje na Twitterze i dokonań w obszarze polityki zagranicznej, ale warto pamiętać, że Amerykanie w nadchodzących wyborach przede wszystkim będą go rozliczali z obietnic odzyskania wspomnianych miejsc pracy. Wszystkie inne zagadnienia związane z jego osobowością, prowadzeniem się i brakiem taktu znajdują się na odległym drugim planie. Nikt tego nie rozumie tak dobrze jak on.

Nowe technologie informacyjne i fakenews

Kolejną przyczyną kryzysu politycznego w USA jest chaos informacyjny. To akurat zjawisko, które możemy zaobserwować na całym świecie i nie wiąże się bezpośrednio z istota amerykańskiego systemu politycznego. Żyjemy w czasach, w których każdy może być nadawcą, natomiast ludzkość dopiero uczy się życia w warunkach, w których ktoś, kto nie jest szefem gazety albo kanału telewizyjnego może ze swoim przekazem trafiać do milionów ludzi. Nawet jeśli jest paranoicznym wyznawcą teorii spiskowych albo wściekłym antysemitą. Albo agentem wpływu wrogiego mocarstwa.

Nigdzie indziej wpływ nowych technologii informacyjnych nie jest tak widoczny w dziedzinie polityki jak w USA. Nowe media, kanały informacyjne i komentatorskie prowadzone przez ludzi zupełnie spoza świata mediów tradycyjnych już zdetronizowały media głównego nurtu. Cieszą się większym zainteresowaniem i zaufaniem. Dzięki temu każdy odbiorca informacji jest w swojej bańce informacyjnej i nie bardzo widzi, co się poza nią dzieje. Coraz trudniejsze staje się ustalenie prawdziwości podstawowych faktów, ponieważ komentatorzy, którzy nie kryją swojej stronniczości, nie czują się zobowiązani do podjęcia nawet próby przedstawienia rzeczywistości obiektywnie.

Niewiedza społeczeństwa

Konsekwencją chaosu informacyjnego jest społeczeństwo, które żyje w permanentnej niewiedzy dotyczącej świata. Można to traktować jako problem, jednak czy rzeczywiście nim jest? Dla tych, którzy kształtują amerykańską politykę niekoniecznie. Na pewno jest to także potencjalnie szansa prowadzenia polityki takiej, jaką chcą, bez konieczności tłumaczenia się. Ludzie, którzy mało wiedzą i którzy nie maja możliwości niezależnego weryfikowania faktów, ale też po prostu nie czują potrzeby robienia tego, są podatni na propagandę i fakty dostarczane bezpośrednio przez ośrodki władzy i wielki biznes.

A więc rządy popularne dzięki dostarczaniu ludziom wyrywkowych informacji, bogato przyprawionych sosem triumfalizmu. Mało kto to robi lepiej od Donalda Trumpa. Posiada on rzadki dar docierania z najprostszym możliwym przekazem do ludzi, którzy niewiele wiedzą i wywoływania w nich entuzjazmu. „Byliśmy wielcy, znów będziemy”, „Make America Great Again”. 4 słowa. W kontekście grup społecznych do których przekaz ma dotrzeć każde dodatkowe słowo byłoby nadmiarowe.

Problemy USA a problemy Polski

Łatwo dojść do wniosku, że problemy przed którymi stoją USA i Polska są trudne do porównania. Czynniki zewnętrzne są podobne, ale system polityczny i różnice kulturowe diametralnie zmieniają wymiar wyzwań.

W Polsce mamy do czynieni z jedną zorganizowaną siłą, której celem jest zmiana zachodniego systemu demokratycznego na inny. W naszej części Europy czynione są starania, aby była ona zastąpiona przez demokrację nieliberalną – twór nie do końca zdefiniowany jeszcze w ramach myśli kaczyńsko – orbanowskiej. Wiadomo o nim głównie to, że jest to konstrukcja szlachetna duchowo i przesiąknięta godnością bohaterów minionych wieków, że sędziowie mają być podporządkowani politykom partii rządzącej i po ich woli orzekać, że służby specjalne również mają się liczyć z wolą Partii Matki, a kościół katolicki posiadać ma rolę uprzywilejowaną w sferze publicznej. Teologia katolicka winna znajdywać odzwierciedlenie w prawie państwowym, zaś kościół jako instytucja powinien mieć zagwarantowany wpływ na kształcenie młodych ludzi. Czyli PRL uzupełniony o kościół.

Jednakże, mimo że to jest główne wyzwanie Polski, to nie jest, jednakże nasz główny problem. PiS ma swój twardy elektorat, ale sama idea IV RP ma niewielu twardych zwolenników. Fala, która ich unosi, która może zniszczyć polskie państwo, w wersji ukształtowanej przez idee zachodniej demokracji, to jest przede wszystkim bierność obywateli. To ona jest problemem. Kardynalnym grzechem III RP była jej bezideowość, odpuszczenie przez polityków prostej prawdy, że ludzie musza w coś wierzyć, czuć, że są częścią czegoś większego niż oni sami. To przekonanie mobilizuje ich, kiedy pojawiają się zagrożenia. Widzimy to wyraźnie – zagrożenia są widoczne i odczuwalne, lecz Polacy nie czują się zainspirowani, aby stawiać im czoło. Nie są to zagrożenia, przynajmniej na pierwszy rzut oka, zewnętrzne, a tych wewnętrznych się jakoś niestety nie obawiamy.

Polacy wiele razy przelewali krew w obronie niepodległości. W obronie praw obywatelskich już nie bardzo. Amerykańscy Ojcowie – Założyciele, ale też inni wielcy przywódcy historyczni USA dobrze rozumieli te prostą prawdę. Aby Ameryka przetrwała Amerykanie musza być wyznawcami ideologii amerykanizmu. Swojej wyjątkowości jako kraju, który zapewnia prawa obywatelskie i system pozwalający każdemu wspiąć się wyżej niż był. Inaczej nic ich nie łączy.

W Polsce wygląda to inaczej. Łączy nas krew, język, pochodzenie (bycie członkiem tradycyjnych mniejszości również się do tego zalicza), wspólna historia. I jest jak z rodziną – spotykamy się, mimo że się czasami nie znosimy i na pewno nie czujemy potrzeby ustalania wspólnych wartości i spojrzenia na świat. Prawdopodobnie to jest największym problemem polski liberalnej i lewicowej. PiS i nacjonaliści mają swoją wizje. Prymitywną i opartą na wspólne przeżywanych porażkach, ale ona istnieje. To pobudza ich elektorat, czują, że poza socjalem też walczą o coś większego, choć to historyczny rezerwat, który trąci myszką. Ale co jest odpowiednikiem amerykańskiej wiary w misję USA u prodemokratycznych Polaków? To, że wyrzucamy psie kupy i praktykujemy recykling? Że jesteśmy członkiem Unii Europejskiej? Unia może przeminąć. Brakuje nam tego, co Amerykanom zawsze pozwalało pokonywać wewnętrzne problemy i przelewać krew w ich imieniu – wiary w misję kraju, która będzie ludzi porywała i wypełniała chęcią działania.

@Mglistyswist

 

 

 

 

Ostatnio edytowane środa, 15 styczeń 2020 10:18
powrót do początku

Parlament Europejski

Grupy parlamentarne

Komisja Europejska

Rada Europejska

Europosłowie